Strona w trakcie Redesignu.

Autor: 12:00 am DZIAŁ PUBLICYSTYKA, Wywiady

„Koncept-album wychodzi od prawdziwego artysty, bo on sam w sobie jest konceptem” – wywiad z zespołem Lonely Sinners

Nika i Seb znani m.in. z zespołu Newtones stworzyli nowy projekt – Lonely Sinners. Już teraz w internecie przesłuchać możemy ich pierwszą EPkę zatytułowaną No to Love. Album powstawał w USA, a w produkcji pomógł im między innymi Rafael Anton Irisarri. Kim są? Jak wspominają proces twórczy? Czy planują kolejne wydawnictwa? Zapraszamy do lektury wywiadu z zespołem!


Michał Seremak: Lonely Sinner — czyli?
Lonely Sinners: Lonely Sinners, czyli my – osoby ze skazą, które pozostają samotne w obliczu konfrontacji ze swoją drugą, ciemniejszą stroną. Jest to dialog wewnętrzny, więc nikt z zewnątrz nie jest w stanie nam w tym pomóc. Samodzielnie musimy zmierzyć się z popełnionym grzechem, którego geneza jest sprawą arcyindywidualną. Samotność z kolei potrafi być ciszą bardzo dręczącą, dlatego staramy się ją zagłuszyć, tworząc dźwięki. 

M.S: Rozumiem. Chcecie ją zagłuszyć poprzez muzykę, którą prezentujecie nam jako Lonely Sinners?
L.S: Dokładnie tak.

M.S: Epka „No to love” to wasze pierwsze wydawnictwo. Jak wspominacie proces Twórczy?
L.S: Był to proces długi, niespokojny, przerywany, ale również bardzo emocjonujący, inspirujący i radosny. Pierwsze szkice powstały jeszcze w Polsce, przed naszym wyjazdem do Stanów, jakieś 3 lata wstecz. To był ten emocjonujący czas. Potem długa przerwa od muzyki, bo wyjazd i cała masa emigracyjnych spraw na jakiś czas oddaliły nas od tworzenia. Potem wracaliśmy do tych szkiców w każdej wolnej chwili. Dla każdego jednak twórcy takie powroty do i pożegnania z materią, nad którą się pochyla, to emocjonalnie wycieńczający przelot. Na szczęście nasza sytuacja w Stanach wkrótce ustabilizowała się i mogliśmy spokojnie skoncentrować się na muzyce. Potem było już tylko dobrze i wszystko zdawało się nam sprzyjać. Nawet wówczas, kiedy – kończąc pracę nad warstwą muzyczną – zastanawialiśmy się, gdzie nagramy wokale (nasze domowe studio znajduje się w mieszkaniu, a ściany kalifornijskich budynków są bardzo cienkie…), znajoma Amerykanka udostępniła nam swój niesamowity dom w Berkeley, bo sama wybierała się na trip do Europy. Także spędziliśmy cudowne 10 dni w dużym domu z kotem i tarantulą, oraz strumykiem wody bezpośrednio sąsiadującym z Anny ogrodem. Ten strumyk był bardzo praktyczny, bo po godzinach pracy nad muzyką mogliśmy zresetować słuch i głowę, idąc na spacer i wsłuchując się w szum wody. Śmialiśmy się, że nagrywamy wokale w okolicznościach niegorszych od Real World Studio Petera Gabriela, który również zastosował patent z szumiącą wodą i zaaranżował małe wodospady przed wejściem do studia. To był super czas, fantastyczne miejsce, godziny inspirujących rozmów, uczucie bycia na właściwym miejscu – zdecydowanie dobra energia. 

M.S: Czyli, można powiedzieć, proces powstawania „No to love” był podróżą poprzez doświadczenia, zmiany miejsca zamieszkania, nowe znajomości?
L.S: Praktycznie rzecz ujmując – tak.

M.S: W produkcji pomógł Wam Rafael Anton Irisarri. Jak przebiegała współpraca?
L.S: Znajomy polecił nam Rafaela, o którym wcześniej oczywiście słyszeliśmy, ale nie wiedzieliśmy, jak się z nim pracuje. Ponieważ jego studio znajduje się w Nowym Yorku, a my mieszkamy po przeciwnej stronie Stanów, nasz kontakt był ograniczony do wymiany emailowej. Bardzo chcieliśmy, żeby to on zajął się masteringiem, bo podobały nam się jego dotychczasowe mastery oraz to, że współpracował z wykonawcami, których sami słuchamy, jak choćby Tycho. Poza tym Raf słynie z tego, że nie przyjmuje wszystkich zleceń, a jedynie produkcje, które czuje i które mu się w jakiś sposób podobają. Byliśmy więc ciekawi, czy spodoba mu się nasza muzyka. Odpisał, że bardzo mu się podoba i tak zaczęliśmy naszą współpracę. Znając go tylko z maili, trudno powiedzieć więcej, ale na pewno w naszym odczuciu jest to człowiek niesamowicie miły i kulturalny, bardzo konkretny i profesjonalny. 

M.S: Rozumiem. Wasza Epka powstawała w głównej mierze w Stanach Zjednoczonych, tak jak wspominaliście. To tam chcecie tworzyć muzykę?
L.S: Stany i Polska do dwa bieguny, jeśli chodzi o mental w podejściu do sztuki, do artystów. Mówię tu o naszym pokoleniu i pokoleniu naszych rodziców, którzy w dużej mierze przyczyniają się do wykształcenia w nas poczucia własnej wartości, która z kolei przekłada się na skuteczność w osiąganiu celów. Mogłabym napisać książkę na temat, jak cudowne podejście do wyborów młodego człowieka w Stanach ma jego środowisko: jak mu dopinguje, jak utwierdza w przekonaniu, że można osiągnąć wszystko, jak bez nuty fałszu w głosie nazywa dziecko tym, kim ono na daną chwilę chce być. Młody człowiek usłyszy tu „Jesteś artystą”, choć zaledwie zaczął uczęszczać na kółko aktorskie w szkole, „Jesteś intelektualistą”, choć dzieciak po prostu lubi czytać… My Polacy możemy kpić z takich, wydawałoby się, dużych słów w stosunku do całkiem przeciętnych zachowań, jednak taki przejaw akceptacji wśród Amerykanów ma swoje mądre podłoże i skutkuje tym, że takie dzieciaki wyrastają na ludzi pewnych siebie, komunikatywnych, przebojowych, wyluzowanych, liderów. A na scenie mało które nacje dorównują Amerykanom, bo ich artystyczna osobowość jest przecież kształtowana od najmłodszych lat.
Będąc Polakami w Stanach jesteśmy zafascynowani tutejszą powszechną akceptacją i możemy jedynie żałować, że nie przyszło nam tu dorastać. Za Polską oczywiście tęsknimy, nie odcięliśmy i nie chcemy odcinać naszych korzeni, ale dopóki mieszkamy w Stanach, chcemy spróbować z muzyką także tutaj. Poza wszystkim artysta jest spełniony tam, gdzie znajduje swoich odbiorców. My jesteśmy dopiero na początku drogi z projektem Lonely Sinners i nie wiemy jeszcze, gdzie się on najlepiej przyjmie. Pewnie wyruszymy tam, gdzie nasza muzyka będzie miała sens.

M.S: Z tym się muszę zgodzić. Przebywając poniekąd w świecie twórców, mając znajomych artystów nie tylko z Polski ewidentnie widać dwa różne spostrzeżenia na sztukę. Nie raz możemy spotkać się z szyderstwem, niezrozumieniem i brakiem pomocy ze strony innych.
L.S: Myślę, że wynika to z kryzysu własnej wartości, jakiegoś poczucia zagrożenia, że jeśli ktoś będzie miał dobrze, to ja zostanę w tyle. Ale na szczęście w Polsce jest coraz więcej fajnych, świadomych ludzi, którzy zamiast podcinać skrzydła, doceniają i rozumieją, czasem nawet pomogą. Mam nadzieję, że ta tendencja będzie rosła. Nie dajmy się jednak zwieść hejterom, ci zawsze byli i będą i nic ich nie uszczęśliwi oprócz hejtu posłanego w czyimś kierunku. To taka dziwna nacja czerpiąca spełnienie z bycia dupkiem 🙂

M.S: „Take me outside, take me to the air”. Inspiruje Was natura?
L.S: Pomimo że ten wers nie dotyczy natury dosłownie :), to tak, natura jest jedną z najbardziej inspirujących rzeczy. Przede wszystkim nakłania do refleksji, bo uspokaja, a tylko w takim stanie jest w nas przestrzeń do widzenia. Miałam szczęście wychowywać się w domu, w w-wskim Wilanowie, gdzie żyło się niemalże jak na wsi, w harmonii z naturą, która otaczała nas zewsząd. Nawet na wagary uciekaliśmy do Parku Wilanowskiego, gdzie czekały na nas trawa, drzewa, woda, ptaki. Piękna sprawa. Już wtedy natura fascynowała mnie swoją siłą i wielkością, która objawia się jako nieprzerwane milczące (na ogół) trwanie. To zupełnie jak uczucie miłości.
Seb z kolei to chłopak ze Śródmieścia, natury tam niewiele, ale mimo to marzy mu się dom, kawałek ziemi, bliskość wody i lasu.
Myślę więc, że człowiek jest archetypicznie związany z naturą i nawet nie doświadczając jej na co dzień, czuje wewnętrzną potrzebę przebywania w jej otoczeniu. Nasze ciała i umysły dobrze wiedzą, że natura oddziałuje na człowieka korzystnie. Szkoda tylko, że my – ludzie tak często zapominamy szanować jej…

M.S: Wydawnictwo utrzymane jest w synthpopowych, elektronicznych, a nawet dream popowych klimatach. Planujecie iść dalej w tym kierunku?
L.S: Z tymi planami trzymania się konkretnych gatunków jest ciężko i nawet nie bierzemy pod uwagę myślenia takimi kategoriami. Zresztą jest to chyba dość powszechne podejście współczesnych muzyków do gatunków. Dziś muzyka, szczególnie elektroniczna, daje tak wiele możliwości, że nie zastanawiasz się, w jakim gatunku tworzysz. Po prostu eksperymentujesz i zostawiasz to, co czujesz, że ci pasuje. Planować możemy koncepcję, to, w którym kierunku pójdziemy, jeśli chodzi o treść, lub ewentualnie jakich środków użyjemy, żeby spoić całość. W tej chwili myślimy o dodaniu do naszych elektronicznych aranżacji wpływów folkowych. Ten temat kiełkuje w nas już od dawna, choć wolno :). Dodatkowo Seb już bawił się folkiem w swoim poprzednim bandzie, Rootwater. Wyszło im to świetnie, zważywszy, że łączenie było bardziej ekstremalne: metal + folk. Co do Lonely Sinners – czas pokaże. Na pewno będziemy grać siebie. Ale tak, na pewno elektronicznie 🙂

M.S: Należycie do tych artystów, którzy nadal skupiają się na koncept-płytach, czy staracie się tego unikać i iść w stronę albumu, który będzie zawierał po prostu dobrą muzykę, piosenki?
L.S: Według mnie nie istnieje coś takiego jak koncept-album jako taki. Koncept-album wychodzi od prawdziwego artysty, bo on sam w sobie jest konceptem. I wtedy wszystko jest spójne. Oczywiście artysta to nie jakiś urodzony geniusz, który od pierwszej płyty stworzy coś, co jest w stu procentach „jego”. On szuka, eksperymentuje, uczy się, i kolekcjonuje to, co później przyda mu się do wyrażania siebie.
Można oczywiście robić płyty w duchu koncept-albumu, wiem, o co pytasz i zdaję sobie sprawę z istnienia takich płyt, niektóre zresztą są bardzo dobre. Jednak ja patrzę na sztukę jako całość i ta całość ma być spójna. Nawet jeśli początki były inne od tego, co tworzy się później, to ja chcę w tym widzieć jedną drogę. Płyt można wydać dziesiątki i nie powinno się żadnej z nich wyjmować z kontekstu, bo materiał na album powstaje na ogół zaledwie kilka miesięcy, rok, czasem kilka lat, ale artysta to żywy człowiek, który stale trwa i tworzy.

Dlatego nigdy nie siliłabym się na tworzenie z premedytacją koncept-albumu. Jeśli ktoś oceni naszą muzykę jako coś szczerego i spójnego i nie znajdzie tam czegoś, co mu nie pasuje, zgrzyta, nie klei się, to będzie to dla nas istotą szerzej pojmowanej koncepcji artystycznej.

M.S: Po przesłuchaniu materiału mam wrażenie, że to dopiero początek historii, którą chcecie nam przekazać. Doczekamy się jej kontynuacji?
L.S: Na pewno tak. Już tworzymy nowe i choć jak zwykle czas nas nie rozpieszcza, stworzymy ten materiał.

M.S: Kawałek „Machina” słucham obecnie na mojej playliście dość często. A jaki utwór jest waszym ulubionym?
L.S: Ten sam 🙂 Ja lubię jeszcze Silent Friend, bo po pierwsze jest lekko transowym kawałkiem, a ja bardzo lubię trans, a po drugie jest to dla mnie najbardziej osobisty utwór na tej EPce. 

M.S: Epka to zazwyczaj początek dłuższej przygody muzycznej. Zdradzicie nam czy planujecie rozpocząć, a może już rozpoczęliście, prace nad albumem długogrającym?
L.S: No widzisz, z tymi planami to jest tak, że w naszym przypadku są nieprzewidywalne. Do „No to Love” powstało z 10-11 utworów i spokojnie mogliśmy zrobić z tego longplay, ale woleliśmy wycisnąć samą esencję i zostawić ten materiał w skoncentrowanej wersji 5 utworów. Zważywszy, że my nie gramy krótkich utworów 🙂 W przypadku nowego materiału będzie podobnie: stworzymy pewnie kilkanaście szkiców, zaczniemy je aranżować i odpadną te, dla których nie znajdziemy uzasadnienia, żeby pokazać je światu. Dla nas to nie ma znaczenia czy coś jest EPką, czy płytą długogrającą. Ma spełniać swoje zadanie i tyle. 

M.S: Haha, to w takim razie czekam, aż posłucham tych niewydanych kawałków, na pewno są równie dobre, jak i te z EPki. 🙂 Jestem ciekaw, jak materiał mógłby wybrzmieć na żywo. Myślicie o tym, aby grać z nim koncerty?
L.S: Oczywiście. W tej chwili jesteśmy na etapie przygotowywania wersji koncertowej materiału. Nie ukrywam, że miesięczny wyjazd do Polski zamrozi te przygotowania, ale koncerty na pewno są kolejnym etapem. 

M.S: Jesteście szczęśliwi?
L.S: Bywamy 🙂 Seb chyba częściej. Ja zbyt wiele wymagam: od siebie, ludzi i ogólnie życia. Wciąż mi mało, więc żeby przyznać, że w danej chwili jestem naprawdę szczęśliwa, musi oddziaływać na mnie wiele bodźców. Nie wierzę jednak w permanentne szczęście. Myślę raczej dekadencko, że człowiek jest słabą i udręczoną istotą, na początku swojej drogi do rozwoju i osiągnięcia szczęścia. 

M.S: „Women can feel it”. W pełni popierasz czarny protest?
L.S: Jasne, że popieram. Z przykrością stwierdzam, że męski świat i męskie zasady, jakie nam wszystkim mężczyźni urządzili, ponosi dziś porażkę. Nie jest to dobry świat dla wszystkich. A to, co obecnie wyprawia się w naszym kraju i co dotyczy kobiet, jest skandalem. Takie sytuacje rozczarowują mnie światem, bo myślę sobie, że mimo prób zdobywania kosmosu, nadal jesteśmy raczkującą cywilizacją.

M.S: Niestety, społeczeństwo mimo XXI wieku potrafi nas zaskoczyć i to nie zawsze na dobre. Mam nadzieję, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie i rozmowa przy okazji kolejnej premiery to tylko kwestia czasu. Czego mogę Wam życzyć?
L.S: Załatwione 😉 Poprosimy zatem o spokojny czas na muzykę i pomyślność w dotarciu do ludzi, którzy czują podobnie do nas 🙂

Wywiad przeprowadził Michał Seremak (MusicLovers.pl), nową EPkę zespołu posłuchacie pod tym linkiem.

(Visited 7 times, 1 visits today)
Tagi: Last modified: 16 maja, 2018
Close
%d bloggers like this: