Do niektórych zespołów trzeba dorosnąć albo poznać je na nowo. Oto moja historia nienawiści i miłości do Depeche Mode.
Nienawiść i obojętność
Depeche Mode – niekwestionowana legenda muzyki. Zarówno elektronicznej, jak i rockowej. Szczerze, kiedyś nie przepadałem za tym zespołem. Był dla mnie zbyt elektroniczny i wydawał mi się bardzo dyskotekowy. Myślałem, że cała ich twórczość brzmi jak debiutancki Speak & Spell. Jakieś dwa lata temu przesłuchałem tego albumu i w mojej ocenie był po prostu fatalny. Byłem pewien, że Depeche Mode to nie jest zespół dla mnie. Od czasu do czasu lubiłem sobie posłuchać klasyków Enjoy the Silence” i “Personal Jesus”, ale na tym kończyła się moja znajomość twórczości popularnych Depeszów.
W maju 2022 roku zmarł niespodziewanie jeden z muzyków Depeche Mode – Andy Fletcher. Ta informacja nie była dla mnie jednak żadnym wielkim wstrząsem. Wiem, że dla osób, które były z zespołem od lat była to straszna wiadomość. Dla mnie była to po prostu informacja o śmierci cenionego artysty. Tylko tyle i aż tyle, a wszystko dlatego, że muzyka Depeszów była dla mnie wtedy zupełnie obojętna.
Pamiętaj o śmierci
Sytuacja zmieniła się, gdy Dave Gahan i Martin Gore ogłosili, że wydadzą nowy album pod szyldem Depeche Mode. Zaciekawił mnie głównie tytuł albumu. “Memento Mori” czyli pamiętaj o śmierci. Mnie, fana The Cure i zimnej fali od razu coś tchnęło. To ten zespół nie tworzy tylko wesołych elektronicznych kawałków? W pierwszej chwili pomyślałem, że tytuł i cała płyta nawiązuje do śmierci Fletchera. Okazało się, że materiał na płytę w całości powstał przed jego śmiercią.
Momentem przełomowym był singiel “Ghosts Again”. Ujęła mnie przepiękna muzyka, metaforyczny tekst zaśpiewany w fenomenalny sposób przez Gahana i teledysk nawiązujący do filmu “Siódma pieczęć”. Poza tym, utwór wyszedł w momencie, gdy miałem sesję na studiach. Może to zabrzmi dziwnie, ale słuchając go, łatwiej mi było przez nią przebrnąć.
Duchy to dopiero początek
Fascynacja “Ghosts Again” sprawiła, że zacząłem słuchać również innych utworów Depeche Mode. I, ku mojemu zdziwieniu, twórczość tego zespołu zaczęła mi się podobać. Okazało się, że Depesze mają do zaoferowania naprawdę dużo. Od kawałków bardzo dyskotekowych, przez utwory mroczniejsze, po piosenki iście rockowe. W końcu wyszedł album Memento Mori. Przesłuchałem go w dniu premiery i do reszty zatraciłem się w Depeszach. Oczywiście na płycie są słabsze kawałki, ale całościowo jest bardzo dobra. Po niej przesłuchałem resztę dyskografii. Zespół Depeche Mode spodobał mi się tak bardzo, że aż zapragnąłem wybrać się na koncert.
O tym, że Brytyjczycy mają zagrać dwa koncerty w Polsce, słyszałem już wcześniej. Od razu postanowiłem, że za nic nie pojadę na koncert na Narodowy. Nie chodziło o cenę biletów, a akustykę. W tamtym roku byłem tam na Guns N’ Roses i słychać było fatalnie. Został więc koncert w Krakowie. Tutaj jednak pojawił się problem związany z biletami. Na szczęście kilka dni przed koncertem pojawiły się jeszcze wejściówki w przystępnej cenie. Nie zastanawiałem się zbyt długo. Kupiłem bilet i… bałem się, że nie będę nic widzieć, bo miejsce miałem akurat z boku sceny. Całe szczęście w halach Depeche Mode mają odkrytą scenę i widoczność była bardzo dobra.
Czarna uroczystość
Już podczas drogi do hali można było odczuć, że dla tych wszystkich ludzi to coś więcej niż koncert. Większość ubrana na czarno w koszulkach z logo zespołu. Wszyscy z wielką ekscytacją na twarzy. Te emocje udzieliły się również mi. W hali byłem ponad godzinę przed planowanym rozpoczęciem koncertu. Po kilku minutach na scenie pojawił się support – formacja Hope. Pochodzący z Niemiec zespół zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Z pewnością zachęcił do zapoznania się z ich twórczością. Jednak nie ma co się oszukiwać, wszyscy zgromadzeni w Tauron Arenie czekali na gwiazdę wieczoru.
W końcu, około 20:50, z głośników wybrzmiał kawałek utworu “Speak To Me”. Trochę szkoda, że utwór ten nie został zaśpiewany na żywo. Potem, w rytm pierwszych dźwięków “My Cosmos Is Mine” na scenę zaczęli wychodzić muzycy. Na początku pojawił się Martin Gore oraz muzycy koncertowi: Christian Eigner i Peter Gordeno. Jako ostatni na scenę wszedł Dave Gahan. Najpierw przywitał się z publicznością i chwilę pochodził po scenie, a następnie rozpoczął show. Po mrocznym “My Cosmos Is Mine” przyszedł czas na kolejny singiel z najnowszego wydawnictwa zespołu – “Wagging Tongue” – który na żywo brzmi magicznie. Potem przyszła pora na kilka utworów z lat 90. “Walking In My Shoes” i “It’s No Good” pochłonęły mnie bez reszty. Szczególnie zachwycił mnie ten drugi utwór, który jest jednym z moich ulubionych kawałków zespołu. Nieco mroczniejsze “Sisters Of Night” i “In Your Room” tylko jeszcze bardziej podgrzały atmosferę w krakowskiej hali. Ta niemalże eksplodowała przy dźwiękach “Everything Counts”. Na żywo z perkusją kawałek ten brzmi jeszcze lepiej niż na płycie.
Po “Precious” i “Favourite Stranger” Dave przekazał mikrofon Martinowi. Gore swym anielskim głosem (sam Gahan tak o nim powiedział) przepięknie zaśpiewał “Home” oraz “Soul With Me”. Nie byłem wielkim zwolennikiem tego drugiego utworu. Na albumie brzmiał przeciętnie, jednak Gore zaśpiewał go w fenomenalny sposób. W hali zrobiło się bardziej nastrojowo, a na scenę wrócił Dave. Zanim jednak ponownie zaczął śpiewać, ogłosił, że urodziny świętuje manager zespołu Jonathan Kessler. Publiczności nie trzeba było długo namawiać i ta chóralnie zaśpiewała “Happy Birthday to You”.
Po urodzinowej wstawce przyszedł czas powrócić do muzyki. Wtedy zabrzmiał “Ghosts Again”. Jak pisałem wyżej, dla mnie piosenka szczególna. Przez następne utwory nie mogłem się otrząsnąć z ekstazy jaka towarzyszyła mi przy “Ghosts Again”. W końcu przyszedł czas na “World In My Eyes” i hołd dla Andy’ego Fletchera. Końcówka też była rewelacyjna. “John the Revelator” i “Enjoy the Silence” sprawiły, że na trybunach nikt już chyba nie siedział. Po tych utworach zespół zszedł na chwilę ze sceny, ale wrócił oczywiście na bisy.
Najpierw zrobiło się bardzo klimatycznie przy akustycznej wersji “Condemnation”. Potem była pełna moc i zabawa na całego. “Just Can’t Get Enough” i “Never Let Me Down Again” z lasem rąk dyrygowanym przez Gahana. Na koniec finał, czyli “Personal Jesus” z iście rockowym intro. Publiczność oszalała i każdy chciał więcej. Niestety tego wieczoru był to koniec “depeszowych” emocji.
Miłość
Paradoksalnie zawsze po koncertach słucham jeszcze więcej danego zespołu niż przed koncertem. Nie inaczej jest z Depeche Mode. Od koncertu minęło kilka tygodni, a w moich głośnikach nadal królują Depesze. Analiza tekstów zespołu sprawiła, że stał się on dla mnie jeszcze bliższy. Czasem słuchając danego utworu czuję się jakby był napisany dla mnie.
Wszystko to pokazuje, że nie warto zamykać się w tylko jednym gatunku muzycznym. Zdarza się, że nienawiść do danego zespołu z czasem przeradza się w miłość. Bo przecież od nienawiści do miłości jest tylko jeden krok.