Halsey. Do niedawna nikomu nieznana, bardzo młoda dziewczyna z New Jersey. Dziś spaceruje po czerwonych dywanach, błyszcząc niczym diament w światłach fleszy. Jak wielu debiutujących obecnie artystów, swój kontakt z przemysłem muzycznym rozpoczęła w Internecie. To tam zaczęła publikować nagrania swoich wykonań, którymi zdobyła serca pierwszych słuchaczy. Od razu zwróciła na siebie uwagę melodycznym wokalem i niebieską czupryną.
Już na początku czerwca jej fani doczekają się drugiego albumu Hopeless Fountain Kingdom, chociaż wielu z nich wciąż nie otrząsnęło się po jej debiutanckim longplay’u – Badlands. Odniósł on ogromny sukces i to właśnie na nim pragnę się dzisiaj skupić. Jest to album nieco autobiograficzny. Wydaje się, że każdy utwór stanowi kartkę wyrwaną z pamiętnika. Poszczególne piosenki są niczym osobne historie wpisujące się w życiorys dziewczyny zachłyśniętej wolnością. O tym właśnie jest ten album – o wolności, młodości, i tym, co z nich płynie. Halsey podkreśla w nim znaczenie niezależności, o którą często przychodzi nam walczyć. Płytę mamy dostępną w dwóch wersjach; podstawowej, zawierającej 11 utworów oraz deluxe wzbogaconej o 5 dodatkowych kawałków.
Gdy sięgamy po album, wita nas przykuwająca wzrok okładka. Profil niebieskowłosej piosenkarki ubranej w różowe futro i wpatrzonej w przestrzeń zapowiada 55 minut podróży po Pustkowiu. Pierwszymi dźwiękami usłyszanymi po włożeniu pudrowo różowej płyty do odtwarzacza jest miarowy bit, rozpoczynający piosenkę Castle. Halsey ukazuje w niej swoją buntowniczą naturę. Sprzeciwia się światu, który chce zamknąć jej usta i zrobić z niej kogoś, kim nie jest. Hold me down kontynuuje jej przemowę, wyrzucając z artystki całą zgromadzoną irytację. Udowadnia swoją potrzebę niezależności, przeciwstawia się tym, którzy chcą jej ją odebrać. Odważnie wykrzykuje chęć wyjścia spod ograniczających ją jarzm. Zaraz potem przychodzi czas na New Americana – singiel oraz swoisty hymn młodzieży wyzwolonej z dotychczasowych ram, żyjącej w rytm muzyki i cieszącej się wolnością. Swobodnie nawołuje do lat 90., przywołując rytmy Nirvany. Warto zwrócić uwagę na piąty utwór znajdujący się na wersji deluxe, Hurricane to swoisty hymn wolności, którego refren zainspirowała gotycka powieść Romana Payne’a.
Amerykanka śmiało sięga nie tylko po romantyczne wątki przedstawione chociażby w dwuczęściowym singlu Colors, a równie bezkompromisowo wpuszcza słuchacza w najciemniejszy zakamarek swojego umysłu. Cierpiąca na chorobę afektywno-dwubiegunową piosenkarka postanawia przedstawić nam potwory mieszkające w jej głowie. Dzieje się to za sprawą Control, nuty o nieco mrocznym klimacie, różniącym się od innych melodii zawartych w albumie. Nie sposób, by mówiąc o Badlands ominąć Gasoline. Najspokojniejszy, lecz według mnie najbardziej hipnotyzujący kawałek całego wydawnictwa. Delikatnie recytowane w rytmie melodii zwrotki i mocny, zmodyfikowany elektronicznie refren uderzają odbiorcę swoją metaforyką. Całość zamyka cover utworu mistrza country Johnnego Casha, unowocześnione wykonanie I walk the line.
Jak większość albumów, Badlands ma swoje mocniejsze i słabsze strony. Mimo braku podboju komercyjnych scen, debiutująca piosenkarka odniosła sukces. Młodzież na całym świecie z przyjemnością sięga po jej album, a cytaty z niego zawładnęły Internetem. Odważna artystka z powodzeniem porusza motywy nastoletniego buntu i pragnienia wolności, tlącego się w każdym człowieku. Z całą pewnością warto zwrócić na niego uwagę, a w szczególności na wersję deluxe, której utwory stanowią kropkę nad „i” dla tańszej, okrutnie okrojonej wersji.
Czy drugie wydawnictwo gwiazdy przerośnie swojego poprzednika? O tym przekonamy się już 2 czerwca.